Dobra, jestem, żyję, ząb załatany ale... bez przygód się nie obyło...
Dotarłam do przychodni, jako trzecia w kolejce byłam... okazało się że wszyscy z jednej podstawówki.... odczekałam swoje... wejszłam do gabinetu... opowiedziałam jakie to mnie szczęście spotkało (ze łzami w oczach), poprosiłam o większy młotek celem znieczulenia... lekarz odmówił bo nie będzie wiercił... zapomniał o wytrawianiu kwasem (fosforowym jakby kto pytał) i przedmuchiwaniu do osuszenia "zębiny". Łzy mi się lały okropnie ale przeżyłam.
Założył mi ślicznie nowiutką plombusię, i jak już ją szlifował żebym se języka nie pokaleczyła plomba zrobiła "pyk" i mu w łapie wylądowała...
Wywiązała się dyskusja "musi to pani w prywatnym gabinecie zrobić bo te państwowe plomby się nie utrzymają" (jestem szczęśliwą posiadaczką protezy zębowej), wiem, że robią "prywatne" plomby w państwowych i zapytałam, usłyszałam cenę i kazałam robić...
Mam nową plombę, kosztowała swoje... z gwarancją jest... zobaczymy...
W następną środę mam kolejna wizytę...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz