sobota, 17 grudnia 2011

Łyżwy - wyżły...

Czyli o języka łamaniu...
W naszej ogromnej metropolii zwanej niegdyś miastem wojewódzkim (teraz to nie wiem jakim, może powiatowym, ale głowy nie dam) przy galerii (miejskim ogłupiaczu i kradzieju kasy) otwarto drugi rok z rzędu lodowisko.
Ogłoszenie o tymże zajściu wywieszone było w szkole Marysi. Przeczytałam, podumałam, podpytałam i dziś kupiłam dziecku łyżwy... zwane przez powyższe wyżłami ;D
Progenitura córką potocznie zwana z radochy tchu nie mogła złapać.
Już mi w tychże chartach niekoniecznie afgańskich po pokoju kłusowała z włosem rozwianym i obłędem w oczach...
Jak to jednak niewiele trzeba, żeby dziecku sprawić radość...

No i co ważne! Sama sobie naprawiłam to co sknociłam przy moich 10 ojro! Na przelew czekam, małż nie musiał ingerować i prowizji pobierać he he.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz